Najgorszą porą dla biednych, do których należała moja rodzina składająca się z matki, dwóch małych dziewczynek oraz mnie, była zima ponieważ brakowało jedzenie i do tego było cholernie zimno. Wnikliwy chłód bez problemu przenikał przez cienki materiał rzeczy raniąc skórę. Buty miały dziury, a podeszwa była starta, że człowiek chodził prawie na boso.
W moim świecie tylko magowie się liczyli. Szlachetnie urodzeni
przedstawiciele wyższej rangi, którzy mieli w sobie krew bogów, dlatego
posiadali dar, jakim jest magia. Kontrolowali 4 żywioły świata,
lewitowali oraz mogli unosić przedmioty w powietrzu, co nosiło miano
telekinezy. Niektórzy umieli stać się niewidzialni albo teleportowali
się na niewielką odległość, ale musieli mieć wysoki poziom. Byli
nazywani arcymagami. To właśnie ta nieliczna grupa rządziła w moim
państwie. Nikt nie mógł się im przeciwstawić, bo to groziło śmiercią. W
sumie, jak zwykły człowiek z widłami lub kosą miał skrzywdzić kogoś tak
potężnego? Byliśmy skazani na łaskę magów. Pracowaliśmy dla nich, jak
woły, gdy oni odwdzięczali się parszywym jedzeniem i marną wodą. Nie
liczyli się z nami. Z spokojem patrzyli na naszą śmierć. Może nawet
mieli z tego zabawę.
Najgorszą porą dla biednych, do których
należała moja rodzina składająca się z matki, dwóch małych dziewczynek
oraz mnie, była zima ponieważ brakowało jedzenie i do tego było
cholernie zimno. Wnikliwy chłód bez problemu przenikał przez cienki
materiał rzeczy raniąc skórę. Buty miały dziury, a podeszwa była starta,
że człowiek chodził prawie na boso. Szewcy nie raz pomagali biednym
dzieciom, ale nie mogli zbyt często kraść z zapasów magów. Przeważnie
widzieli takie rzeczy i surowo karali. Nikt nie chciał się im narażać.
Zimą trwały czystki. Tydzień wyganiania słabych jednostek poza miasto,
żeby tam po prostu zginęli. Byliśmy najbardziej liczną grupą w całym
społeczeństwie, która pomimo ciężkiej pracy była po prostu zbędna.
Stałem po lewej stronie trzymając za ręce dwie siostry. Po drugiej
stronie stała nasza matka. Nie wyglądała najlepiej. Ma zaledwie 38 lat, a
wyglądała na 60. Bałem się, że ją wyrzucą. Na to pozwolić nie mogłem.
Nana i Yoona potrzebowały opieki tym bardziej, że były młode.
Tłum zadrżał. Na naszą ulicę wjeżdżały rogate konie wiozące wojowników.
Magów ubranych w czerwone peleryny. Wśród nich był arcymag, Park
Chanyeol, z złotymi znaczkami na pelerynie. Z tego, co mówiono w barach
to uczy magów magii wojennej, a przy okazji zajmuje się porządkiem w
mieście. Nienawidziłem go z całego serca.
Mogowie zaczęli
wybierać osoby, które według nich były już skazane na śmierć. Najpierw
wyciągnięto starego pijaka. Nie opierał się. Coś tam wybełkotał i padł
na śnieg. Butelka wypadła mu z ręki. Możliwe, że już był martwy. Jakaś
kobieta została wypchana na środek. Potem mężczyzna. I nagle mój świat
zatrzymał się. Któryś pociągnął moją matkę, a Park Chanyeol kiwnął
głową. Dziewczynki zaczęły płakać mocniej ściskając moje dłonie. Nie
wiedziałem, co mam zrobić. Właśnie ktoś odbierał mi mamę i skazywał ją
na śmierć. Czułem, że mój pomysł, który błyskawicznie pojawił się w
głowie, jest zły. Ale wtedy nie myślałem racjonalnie. Chciałem ocalić
bliską mi osobę.
- Zostaw ją! – Wrzasnąłem puszczając siostry. – Zostawcie!
Przepchnąłem się do środka. Magowie spojrzeli na mnie z kpiną. Park
Chanyeol zaśmiał się. Gniew pobudził moją krew, która błyskawicznie
przepływała przez organizm ogrzewając go. Całe ciepło skupiłem na prawej
dłoni. To właśnie tam pojawiły się najpierw niewielkie iskry, a potem
płomień. Wziąłem głęboki oddech i rzuciłem ognistą kulę w stronę maga
siedzącego na rogatym koniu. Zwierze stanęło dęba zwalając z siebie
jeźdźca. Drugiej dłoni pojawiła się kolejna kula, która powędrowała do
Parka Chanyeola. Nie zdążył utworzyć tarczy wokół siebie, więc i on
znalazł się obok kopyt swojego konia. Z ziemi wyrosły grube korzenie. Na
mój rozkaz owinęły się wokół kończyn wojownika. Z nim był już spokój.
Odwróciłem się do czerwonych magów. Zanim jednak poczęstowałem ich
ogniem tuż przede mną zmaterializował się wysoki blondyn ubrany w
zieloną pelerynę z złotymi znaczkami. Mag uzdrowiciel. Bardzo dobrze
znali się na zielarstwie oraz zwierzętach. Ich specjalizacją było
ratowanie, a nie mordowanie, zatem nie brałem go na poważnie. Chciałem
rzucić w niego ognistą kulą, ale nie mogłem się ruszyć. Czułem, że moje
ciało jest wiązane przez dziwną siłę. Słabłem z każdą sekundą, choć
próbowałem wypchać z siebie jego moc. Był zbyt potężny. Jego aura
mieszała się z czymś, czego nie mogłem rozpoznać. Coś mrocznego i
śmiertelnego.
Leciałem w dół na zimny śnieg. Krzyk sióstr i matki to było ostatnie, co zapamiętałem.